logging

Wycinka / Logging
painting exhibition with three-dimensional character arrangement, AS Gallery, Krakow 2012

 

Maila od Marty z propozycją zrobienia jej wystawy dostałem w trakcie, jak to się mówi, stosunku. Był to zresztą jeden z najbardziej wyuzdanych i dlatego pewnie najlepszych stosunków, jakie odbyłem tego roku na przednówku w Antwerpii. Z Martą pozostawałem, że tak powiem, w pewnych stosunkach, dlatego też jej propozycja wydała mi się z jednej strony zrozumiała, pokazywałem przecież już jej prace w Wiedniu i Krakowie, z drugiej strony jednak, jak to się mówi, figlarna i nieco zuchwała. Myśl o ambiwalentnej naturze tej propozycji pojawiła się jednak nieco później. Póki co byłem na Martę zły. Byłem zły, że mi przeszkadza, a brzęczenie telefonu było, że tak powiem, jak pukanie do drzwi. Doskonale wiedziała, że się wścieknę i dlatego też nie mogła odmówić sobie tego nagłego najścia, złapania mnie, jak to się mówi, in flagranti, myślałem, obserwując mewy w porcie. Na Zabłociu byłem tydzień później. Zapukałem do drzwi jej pracowni i machinalnie nacisnąłem klamkę. Po drugiej stronie drzwi była Marta, były obrazy, no i był on. Poznała go, tego pożal się Boże filozofa z Australii bawiącego przejazdem w Krakowie, kiedy wybierał się do Berlina. Był on, że tak powiem, filozoficznym oszustem matrymonialnym, z którym Marta pochopnie nawiązała stosunki i zaprosiła jeszcze na wystawę. Zaprosiła mnie do pracowni, kiedy ten filozof pantoflowo-szlafmycowy tam był. Zrobiła to oczywiście specjalnie; było to, nikczemne i obrzydliwe, dokładnie tak, nikczemne i obrzydliwe. W tej całej sytuacji, w którą dałem się wmanewrować, a z której, aby nie wyjść na kompletnego durnia, nie szło już się wycofać, brakowało mi jeszcze tylko nowego, myślałem wtedy, cyklu obrazów przedstawiających kangury na tle zachodzącego słońca nad laskiem eukaliptusów. Przypuszczam, że się, wcześniej lub później, pojawią. Tymczasem na ścianie wisiały portrety przygotowane na wystawę, wśród których, od czego zbiera mi się bardziej niż od czegokolwiek innego na wymioty, także mój własny, na którym, poza zbyt utoczonymi łydkami, wszystko niestety zgadzało się i stosunek identyczności pozostawał nagim faktem, no kropka w kropkę ja, jak to się mówi, niechybnie byłem to ja. Moja wściekłość była tym większa, że zadrwiono ze mnie, jak mi się wówczas wydawało, okrutnie, sugerując, że niby ja, w tej, jak to się mówi, sromocie uczestniczę, że patrzę ze ściany na to, co tam się dzieje moimi kropka w kropkę przemalowanymi oczami, które dzięki Bogu już zamalowała i, i właściwie dlaczego mam takie czerwone dłonie, łapska właściwie, nie dłonie, co ona niby ma na myśli i jeszcze jedna łapa w kieszeni spodni, druga trzyma papierosa, ten erzac, jak to się mówi, męskości, myślałem, skrywając wszakże swoje naturalne i naturalnie słuszne w takiej sytuacji wzburzenie. Przez cały ten czas, który spędziłem w pracowni na oglądaniu obrazów, Marta kończyła wycinać garnitur dla tego filozoficznego kramarza; elegancki garnitur przy ciele, jak się sama wyraziła, w który chciała ubrać go na okazję wystawy, podczas gdy on, z brodą zbyt krótką jak na filozofów kontynentalnych przystało, charakterystyczną raczej dla filozofów analitycznych, siedział na stołku z nogą założoną na nogę w swoich sfilcowanych, w australijską flagę skarpetach i zimowych kalesonach. Milczał, zachowując, jak to się mówi, kamienną twarz i wpatrywał się w podwójny portret. Niechybnie mój. Mój i tego niedoszłego muzyka, który był się skończył, jak to teraz widzę, po dwóch nutach. Nawet trzech dźwięków na krzyż nie złożył, myślę sobie, zanim się skończył. Portret nikczemny i obrzydliwy, dokładnie tak, nikczemny i obrzydliwy jak cała ta sytuacja i, jak to teraz widzę, cała ta wystawa. Portret podwójny był, pomyślałem, nieaktualny, zdezaktualizował się, zanim go jeszcze ukończyła. Zadrwiła sobie, nikczemnie i obrzydliwie zadrwiła sobie ze mnie, myślałem. Dokładnie tak, zadrwiła sobie, czego nie mogę jej oczywiście wybaczyć. Powinna była wiedzieć, że tego typu portretów, kiedy portretowani pozostają, jak to się mówi, w pewnych stosunkach, nie maluje się na jednym płótnie. Dlaczego nie zabijesz wszystkich mężczyzn, z którymi spałaś, zapytałem w końcu, nie włożysz ich kości do pudełka, a pudełka nie wrzucisz do morza wraz z kwiatami, zapytałem, siląc się na sentymentalny kicz. Dlaczego by nie, zapytała, zrobię to, powiedziała. Owszem, będzie to nikczemne i obrzydliwe, dokładnie tak, nikczemne i obrzydliwe, powiedziała. Zaproszę ich na tak zwaną artystyczną kolację, powiedziała, przyjdziesz, zapytała. Przyjmując od niej zaproszenie na tak zwaną artystyczną kolację, popełniłem, jak to teraz widzę, poważny błąd. Poważny błąd, pomyślałem, patrząc na mewę. Myślałem, że odegram się na niej, na australijskim myślicielu filistrze, tym drobnym ciułaczu niemieckiej filozofii, na tym, który skończył się, zanim się zaczął i umarł dla mnie z powodu wrodzonej niewydolności charakteru. Myślałem, że byłem, że tak powiem, krakowskim Thomasem Bernhardem, podczas gdy jestem tylko krakowskim Wojtkiem Szymańskim.

/kurator: Wojciech Szymański/